Trochę to zajęło zanim pani taksówkarka odnalazła hostel, do którego zmierzałem. Istotnie nie było to łatwe, gdyż nawet GPS twierdził, że adres nie istnieje. Pytaliśmy ludzi po drodze, aż w końcu jedna duszyczka wietnamska pomogła nam. Aby dojechać do hostelu trzeba było wjechać w prywatne podwórze. Do około stały piękne wille, przez chwile myślałem, że to nie możliwe, aby mój tani hostel znajdował się w takim miejscu... a jednak. Zatrzymalismy się pod dokładnie takim samym adresem jaki miałem zapisany w swoim telefonie. Zapłaciłem i podziękowałem grzecznie pani za dziele dowiezienie mnie na miejsce.
Wszedłem do bardzo ładnego budynku. Ukazał mi się ogromny biały pokój z kilkoma skórzanymi kanapami i niskim szklanym stołem. Na jednej z kanap siedział młody chłopak (Frank). Recepcji jednak nie było w zasięgu mojego pola widzenia. Nie bardzo wiedziałem gdzie mam się udać. Ów chłopak przemówił. Miałem kłopot by go zrozumieć ponieważ mówił bardzo cicho, a do tego bardzo niewyraźnie. Po chwili dotarło do mnie, że mówi, abym poszedł na kolejne piętro. Istotnie po prawej stronie były piękne, ciemno-brązowe drewniane, kręte schody.
Wtaszczyłem moja nieszczęsną, wielką walizkę na pierwsze piętro (nie znoszę mieć walizki podczas podróży, ale tym razem niestety byłem na nią skazany). “I co dalej?” myślałem, ujrzałem kilka drzwi, ale które miałem wybrać to nie mialem pojęcia. Stałem tak przez chwilę w bezruchu, aż w końcu młody chłopak z piętra niżej dołączył do mnie i powiedział mi, wskazując na jedne z drzwi, że to tutaj. Przekręciłem klamkę i otworzyłem niepewnie drzwi. Pierwsze co to uderzyła mnie ściana dymu - do tej pory nie wiem czy to było kadzidełko na komary, czy może jedno z tych jakie palą w świątyniach. Probowałem coś dostrzec, ale światło było słabe, a mgła utworzona przez dym ograniczała widoczność. Nie mniej jednak w pokój był obszerny, stało w nim kilka lóżek piętrowych, a na podłodze leżało kilka materaców. Przy jednej ze ścian stało biurko z komputerem, przy którym siedział około 40/50 letni Hindus.
Pan Pierdzioch (bo tak nazwałem owego Hindusa) był właścicielem tego “przytułku”, który szumnie nazywał hostelem (w zasadzie to “właściciel” to raczej zle słowo, powinienem raczej nazwać go pomysłodawcą). Na głowie miał biały turban, na nosie małe okulary, do tego posiadał długą siwą brodę z warkoczykiem. Zaliczał się on do sikhów (Jeżeli ktoś nie wie co to jest sikhizm to tu jest link do wiki: https://pl.wikipedia.org/wiki/Sikhizm). Powiedziałem mu, że ma rezerwację i chciałem się zameldować. Pan Pierdzioch wesoło zaczął szukać w swoim komputerze mojej rezerwacji. Trwało to sporo czasu, gdyż w trakcie szukana mojej rezerwacji oferował mi herbatę oraz jakieś indyjskie smakołyki. Opowiadał on różne historie, skacząc z tematu na temat tak szybko, że generalnie nie miałem bladego pojęcia o czym on mówi. Po odszukaniu mojej rezerwacji dostałem swój materac. Był on w tym samym pomieszczeniu. Pierdzioch nazywał owy materac futonem (tradycyjne japońskie posłanie) - ja natomiast jako osoba śpiąca wielokrotnie w futonach, wiedziałem, że futon to to nie był. Nie czepiajmy się jednak. Nie byłem pewny czy dobrze robie zostając w tym miejscu. To miejsce było super dziwne. Nie wiedziałem już czy nadal jestem w Wietnamie, czy może w jakiś bliżej nieokreślony sposób przeniosłem się do Indii. Wszystko znajdowało się w jednym dużym pokoju - recepcja, pokój sypialny, prowizoryczna kuchnia (lodówka i przenośna kuchenka elektryczna z jedną płytą grzewcza) no i jakże wspaniała łazienka.
Łazienka była cala przeszklona, na szczęście szkłem matowym wiec nikt nie mógł nic zobaczyć. Zamkniecie polegało na zaczepieniu hakiem od wieszaka na ubrania poręczy przy drzwiach (gdyby ktoś chciał wejść, w czasie gdy było zajęte, co najwyżej odchyliłby drzwi na jakieś 20 cm - dość szeroko, aby wszystko zobaczyć). Przeszklona ściana nie sięgała jednak do samego sufitu. Była wysoka na około 2 metry podczas gdy pokój miał ze 2,5 metra wysokości... “No to powodzenia” pomyślałem, jak tu w spokoju się umyć nie mówiąc juz o puszczeniu klocka.
Siedziałem tak na swoim materacu próbując wyciągnąć niezbędne mi rzeczy do spania, chłonąc to miejsce i obserwując innych lokatorów w pomieszczeniu zajętych swoimi sprawami. Pan Pierdzioch wciąż nawijał do co poniektórych o jakichś mało istotnych rzeczach. W zasadzie mówił obustronnie. Jedną strona wychodziły mu słowa, a druga pierdy. Pierdział bez żadnych zahamowań, dlatego też nazwałem go panem Pierdziochem. Zastanawiałem się czy Pierdzioch robi to umyślnie, czy może przypadkowo, a może, aby dodać otuchy komuś kto był w pięknej oszklonej toalecie starał się opanować głośne pierdy, by nikt nie usłyszał.
Długo nie moglem zasnąć zastanawiając się gdzie ja właściwie jestem, czy na pewno powinienem tu zostawać na kilka dni? Ogólnie stwierdziłem, że trzeba to jednak potraktować jako przygodę... i taki też był cały mój pobyt w tym miejscu.
Pan Pierdzioch - zdjęcie niestety niewyraźne |
Przypomnial mi sie Pan"szanel naftalin". Masz talent do nazywania ludzi tak zeby zapadli w pamiec :) Dominika
OdpowiedzUsuń